Na hasło „firmowy wyjazd integracyjny” każdy pracowity polak wie czego może się spodziewać. Na pewno nie będzie lekko i przede wszystkim na pewno nie będzie na trzeźwo. Na co jednak może liczyć pracowity polak na takim wyjeździe w Chinach?
No cóż, zacznijmy od początku. Na wieść o takowym wyjeździe, wiedziałem iż nie mogę się wycofać chociażby dlatego, że był to mój pierwszy wyjazd z drużyną. Pomimo niezadowolenia z powodu kolizji planów jakie mieliśmy z naszymi gośćmi, grzecznie spakowałem plecaczek i wyruszyłem w nieznane.
Wyjazdy integracyjne odbywają się dwa razy do roku, a miejsce docelowe wybierane jest przez pracowników w demokratycznym (o ironio!) głosowaniu. Tym razem padło na park rozrywki o nazwie Changzhou Dinosaur Land :). Wiem co myślisz: świątynie, góry, pagody, mauzolea, pałace, doliny… jednym słowem kubełek pełen smakołyków a my będziemy biegać między plastikowymi dinozaurami. Na tym właśnie polega piękno demokracji, przez co zawsze znajdzie się kilka osób bojkotujących wyjazd.
Plan był taki aby dotrzeć na miejsce wieczorem, zjeść, wypić a rano rozpocząć zabawę w parku. I tu pojawia się problem z definicją słowa „wypić”. Kiedy w busie padła propozycja na spożycie zimnego piwa, nie wiedzieć czemu tylko mi i mojemu szefowi zabłysły oczęta. Jak się potem okazało byliśmy jedynym duetem, który uprawia tego typu sport na wyjazdach integracyjnych, przez co szybko zostaliśmy odseparowani od reszty wycieczki do końca wieczoru. I jak tu się integrować!
Kolacja była wyśmienita. Kurze łapki, które musiałem spróbować z grzeczności, również nie sprawiły problemu. Resztę wieczoru spędziłem ze sparing partnerem „podziwiając” miasto Changzhou. Noc zakończyliśmy rozgrywką bilardową, którą wygrałem. Wiem, nie ładnie, ale sam zaczął temat historii polsko-niemieckich potyczek futbolowych. W tym czasie większość grupy lądowała w hotelu po szaleństwie karaoke, którego bardzo chciałem uniknąć.
Drugi dzień zaczął się koszmarnie wcześnie bo o 7. Dinosaur Land okazał się pokaźnym betonowym parkiem, który w połączeniu z niewyobrażalnym skwarem i wysoką wilgotnością zmienił się w jeden wielki grill. Stąd kapelusz a’la Krokodyl Dundee. Jedynym ratunkiem było klimatyzowane muzeum, które stało się bazą dla nieodpornych, przepoconych, niewyspanych długonosych.
Kiedy już przyzwyczaisz się do potu a ubranie powoli staje się integralną częścią Twojego ciała, wtedy możesz zacząć rozkoszować się atrakcjami. Mimo, iż było ich sporo, na mnie tylko dwie zrobiły wrażenie: wspomniane klimatyzowane muzeum, bo było klimatyzowane oraz młot miotający kilkudziesięcioma osobami w obracającym się pierścieniu. Nie najlepsza kuracja po wieczornym wypadzie.
Zwiedzanie zakończyliśmy dokładnie w momencie, gdy spadł zbawienny deszcz i mogliśmy wreszcie wrócić do domu.
komentarzy 7 do “Integracja w stylu czajna!”
Zostaw komentarz