„Wietnam to kraj, a nie wojna”… takim przesłaniem zaczęliśmy podróż do Ho Chi Minh City czyli miasta wcześniej znanego jako Sajgon. Na wstępie zaznaczę, iż moja wiedza o tym kraju brała się głównie z szerokiej maści materiałów prosto z kraju, który wyrządził tu najwięcej krzywdy… USA. Zaczynając od „Rambo 2”, „Zaginionego w akcji 1,2,3”, przez pozycje niskich lotów jak „Moto diabły” :) …aż wreszcie po Pluton i Czas Apokalipsy. Tak źle przygotowany jeszcze nigdy nie byłem.
2,8 tyś kilometrów dalej i dwa przewodniki później, stając na wietnamskiej ziemi miałem już „jakieś” pojęcie o historii i fundamentach tego kraju. Jeśli masz negatywne bądź mieszane odczucia co do Wietnamu, a nazwiska Stallone i Norris to jedyny wspólny mianownik dla geograficznych pogaduszek to zapomnij co wiesz bo Wietnam to przede wszystkim ludzie.
Pomimo biedy, przeciętny Sajgończyk to dumny mieszkaniec ekonomicznej stolicy kraju. Standard życia jest o wiele, wiele niższy, ale na pierwszy rzut oka wydaje się jakby nie miało to większego znaczenia. Ludzie są uśmiechnięci, bardzo otwarci i ciekawi nowości. Porozumiewanie się w j.angielskim nie stanowi problemu za to trudno przestawić się na wysokie nominały (1 PLN = 5700 Dongów). Bycie milionerem łatwe nie jest jeśli nie opanujesz sztuki przeliczania walut.
Jest wiele rzeczy, które zapadają w pamięć pierwszego dnia. Slalom w taksówce pomiędzy setkami motocykli niczym nie przypomina chińskiego chaosu. W Sajgonie na ulicach jest 5 razy głośniej i tłoczniej. „Miasto, które nigdy nie śpi” nabiera dosłownego znaczenia bo warkot skuterów właściwie nie ustaje. Życie rozgrywa się na ulicy, w małych sklepikach czy straganach. Niektórzy śpią i pracują we własnym ciasnym sklepiku, często wylegując się w oczekiwaniu na klienta. Tu wreszcie pojąłem sukces ulicznej sprzedaży hamaków, które to w porze sjesty eksploatowane są do granic możliwości, zwłaszcza poza miastem.
Pod wieczór Ho Chi Minh City nabiera silnie kwaśnego zapachu. Przy tropikalnej pogodzie w okolicach marketów i straganów z ulicznym jedzeniem resztki nieskonsumowanych owoców dają o sobie znać. Pod względem posiłku ulice Sajgonu proponują wiele, jednak tym razem kulinarną przygodę potraktowaliśmy ostrożniej mając na uwadzę przynajmniej minimum ze wskazówek z przewodnika.
Przez lata wpływ kultury chińskiej i francuskiej wywarł na wietnamskiej kuchni ogromne znaczenie: pieczywo i ryż idą tu w parze, trawa cytrynowa to genialny dodatek nadający każdej potrawie charakteru, a zupa Pho z owocami morza jeszcze długo będzie za mną chodzić.
Życie nocne nie wiele różni się w sobotę czy poniedziałek, zwłaszcza teraz, podczas Mistrzostw Świata. Sklepik przy sklepiku, bar przy barze, restauracja przy restauracji aż wreszcie klub przy klubie transmituje codziennie mecze. Przykładowo podczas spotkania Holandia-Dania po drugiej bramce ruch na ulicy ustał, kierowcy skuterów zamarli wpatrzeni w ekran pobliskiego sklepu, a po powtórce „rój” ruszył dalej. W weekendy ulice nocą zalane (dosłownie) mocno poluzowanymi turystami ze znaczną przewagą amerykanów. Grupki mężczyzn w damskich sukienkach, dziewczyny przebrane za króliczki udowadniają, że Vegas to już za mało. Swoją drogą tu poprzeczka jest na zupełnie innym poziomie bo z urodziwą częścią wietnamskiej klienteli w klubie „Czas Apokalipsy” ciężko konkurować.
Ho Chi Minh City to kofeina podawana dożylnie. Jeśli fascynuje Cię upał, tłok, hałas i życie uliczne na raz, miasto jest warte grzechu. Po tej podróży Szanghaj wyglądał jak wypad na ciche przedmieścia.
komentarzy 7 do “Good morning Vietnam”
Zostaw komentarz