Mały chłopiec ćwiczący ciosy kung-fu na kanapowych pufach nie żyje! Szczegóły jego istnienia zarejestrowane i zakonserwowane w rodzinnej wideotece wypływają tylko wtedy gdy Chuck’a nachodzi chęć na towarzyskie upokorzenie męża :). Ów chłopiec umarł we mnie wraz z wizytą w Klasztorze Shaolin, ale aby nie uprzedzać faktów zacznijmy od podstaw.
Nie Jackie Chan, a Jet Li może być jednoznacznie kojarzony ze szkołą Shaolin. W przeciwieństwie do reszty znanych szerokiej publice walecznych ikon z dużego ekranu, właśnie on ten styl walki praktykował i godnie reprezentował w produkcjach filmowych. Mimo komercjalizacji klasztoru, takich postaci się nie gloryfikuje… chociaż pisząc to przed oczami miałem zdjęcie Shaquille O’Neil’a z mistrzem kung-fu, tuż przed wejściem do klasztoru.
Od niedawna dojazd do świątyni został wzbogacony o kilku pasmową drogę zaczynającą się tuż za niewielkim, 30sto tysięcznym miasteczkiem przepełnionym szkołami kung-fu (jedna nawet zwana szkołą Bruce Lee). Droga prowadzi bezpośrednio do kas biletowych bo klasztor już dawno przestał być w pełni funkcjonującym domem walecznych mnichów. Na terenie świątyni żyje kilku mistrzów, reszta dojeżdża bądź najczęściej jest w rozjazdach na światowych pokazach. Osobiście doświadczyłem obecności tylko jednego mistrza i kilku mnichów, przechadzając się po okolicy.
Przed cogodzinnym pokazem walk jest kilka miejsc, które trzeba zobaczyć, aby nastroić umysł na odpowiednią częstotliwość. Drzewa z odciskami palców, podłoga w najwyższej komnacie sponiewierana przez uderzenia nóg trenujących mnichów, aż wreszcie Pagody-grobowce, gdzie przy odrobinie skupienia, dosłownie przez ułamek sekundy można poczuć klimat dawnych czasów. Echo po tym co miejsce sobą swego czasu reprezentowało. Kiedy tym się nasycisz… kung-fu takie jakie znasz, podziwiasz i szanujesz umiera podczas wspomnianego pokazu.
Mnisia szopka, bo tak mógłbym określić to wydarzenie, zaczyna się w momencie, kiedy stajesz w kolejce do specjalnie wybudowanego budynku ze sceną i trybunami w kształcie podkowy. Szoł otwiera urocza niewiasta w małej czarnej z mikrofonem, poprzedzona sesją zdjęciową i mnichami reagującymi na flasz aparatu z mechaniczną precyzją. Zaraz po kilku pierwszych pokazach, mała czarna znów zjawia się na scenie i zaprasza do konkursu 3 osoby z publiki do naśladowania mnisich technik. W szranki stanęła lekko zakręcona francuzka z dekoltem zaczynającym się tam gdzie mi kończą się kieszonki w koszuli. Wiesz do czego zmierzam… czego za to nie wiesz to to, że techniką do naśladowania był styl żaby, a w nim sporo podskoków w parterze…
W kilka minut wymarzony moment z dzieciństwa przeobraził się w komedię zakrapianą spazmami śmiechu na sali. Błyski flaszy, francuzka kicająca po scenie zupełnie nie świadoma swojej popularności i przynajmniej jeden widz z wielką podkową na twarzy. Trauma pozostaje do dziś, a dalsze pokazy sytuacji nie uratowały.
Wracałem w ciszy, w strugach deszczu i kiedy wiatr zmienił niekorzystnie kierunek… zabawa w kung-fu skończyła się na dobre.
Wciąż liczę na to, że ktoś powie, iż wybrałem zły moment, że zazwyczaj turysta z daleka może obserwować skupionych mnichów podczas prostego treningu, że ta scena z olbrzymim biustem na parkiecie nie miała miejsca i w ogóle będzie dobrze!
Na razie pozostaje mi radość z oglądania (dziś również komicznego) „Shaolin Temple”, oczekiwania na remake z Jakie Chanem w tle oraz świadomość w głowie… „byłem tam”.
komentarzy 9 do “Duchy Klasztoru Shaolin”
Zostaw komentarz