Przymiotników w temacie mogło być więcej: niedoplanowany, niedoszacowany, nieprzekalkulowany ale również… nieoceniony. Przewodnik po Laosie kupiliśmy gdzieś w Kambodży, zerkneliśmy do niego raz w Bangkoku kombinując zmianę transportu, a potem dopiero wieczorem w drodze do stolicy, Vientiane.
Wieczorem byliśmy już w strefie o spowolnionej reakcji wskazówek zegara. Pośpiech tutaj został wyeliminowany z życia publicznego. Czas się niemal zatrzymał, a my otrzymaliśmy 4-dniowy pakiet owej pauzy do wykorzystania.
Zerkając w grafik autobusów łatwo było się zorientować, że pierwotnego planu nie zaliczymy. 1/4 całego pobytu i tak spędziliśmy w podróży. W mieście obraliśmy styl paparazzi i jedną rundką skuterem odhaczyliśmy stolicę, oczekując na nocny transfer do Lunag Prabang. Vientiene to tylko krótki flirt, który lepiej wygląda na zdjęciach niż w opisach.
W chyboczącym VIP busie na trasie (bo niby co innego mogłoby przekonać do „luksusów” w takim pojeździe jak nie słowo: VIP), 40stu Laotańczyków i czwórka polaków. Tak… my i jeszcze jedna para z podobnym pakietem czasowym. 350km górskimi serpentynami przez 10 godzin. W tle „Transformers 2” w lokalnym tłumaczeniu i ciut za głośna (wcześniej wspominana) muzyka a’la Budka Suflera z zaskakująco złożoną video fabułą miłosną. Zacichła koło pierwszej, na nowo ruszyła o 5 rano… ramadan dla złamanych serc!
W Luang Prabang doznaliśmy prawdziwego ukojenia. Małą mieścinę na cyplu ściśniętym rzeką Mekong i Khan można potraktować jako nagrodę za męki w podróży. Luang Prabang jest najpopularniejszym przystankiem w północnym Laosie, ale nie oznacza, że przeludnionym. Turyści, mieszkańcy oraz lokalni mnisi komponują się w jedną całość bez większych kontrastów. Nie panuje tutaj klimat turystycznego biznesu, nikt Cię nie zaczepia, przede wszystkim nie namawia… atol dla zestresowanego portfela. Ciężko było się żegnać: jeden poranek, jeden wodospad, jedna guma w oponie, jeden wieczorny spacer wśród świerszczy i oświetlonych uliczek i jeden spontaniczny lao-masaż… bolało!
Na koniec został nam Vang Vieng, a tam chodziło głównie o tubing. Dla niewtajemniczonych jeszcze raz: opona od traktora, nieprzemakalna torebka, kasa na browar i 3.5 kilometrowy spływ do miasta. Na tle górskiego krajobrazu donośnie grana muzyka Boba Marley’a i Michaela Jacksona. Bar co krok, a w nim „sportowe” atrakcje. Lekko dekadencki finał w najbardziej zazielenionym kraju w jakim przyszło mi obcować. Kolejny punkt, który lepiej zobaczyć (video) niż opisać.
Krótko mówiąc, liznęliśmy Laos od północy, nagięliśmy czasoprzestrzeń aby sprawdzić czy warto…i warto! Do pełni szczęścia zabrakło tygodnia na dwudniową przeprawę łódką od granicy wśród skalnych krajobrazów, poobcować ze słoniami w wiosce niedaleko Pakbeng i ostać w każdym z miejsc dłużej niż jeden dzień.
Mimo ciasnego lao-grafiku właśnie tutaj odpoczywaliśmy i jednogłośnie wraz z Chuckiem stawiamy Laos na najwyższym stopniu pudła!
komentarzy 10 do “Niedoceniony Laos”
Zostaw komentarz