Cztery miesiące to spory zator, ale nie ma co rozpamiętywać kiedy trzy tematy dojżewają jak norweski fenalar. Zaległości sięgają września zatem czas na moment przenieść się do Wietnamu, gdzie wraz z matką rodzicielką siorbaliśmy przesmaczną zupę Pho.
Hanoi, stolica a zarazem miasto, na które kapitan Wrona obrał kurs po heblowaniu warszawskiego lotniska stało się naszą bazą wypadową. Plan był prosty, zakwaterować się i dać w kość debiutującej w solo-podróży mamie, tak aby łatwo południowo azjatyckich klimatów nie zapomniała.
Dotraliśmy w środku nocy prawie pustym samolotem. Godzina taksówką za jakiś grosz opłacony przez hotel. Kierowca zatrzymał się w wąskiej alejce, którą za dnia nawet rowerem ciężko przejechać. „Stara dzielnica” w centrum pełna hotelików-plomb ciasno poukładanych w kamienicach, takich jak ten nasz. Ospały consierge oczywiście informuje o zmianach w rezerwacji. To pierwsza z wielu nieoczekiwanych zmian.
Ciepło, ale nie gorąco. Od rana rozeznanie w terenie i planowanie wypadu w głąb kraju. Cenowe negocjacje doprowadzają do furii. Idealny podkład pod spacer przez warkoczące centrum miasta.
Jeśli zapytasz mnie o Hanoi, pierwsze co słyszę w głowie to hałas, nieustający dźwięk silników motorowych. Znam to z zeszłorocznej wycieczki do Ho Chi Min City, ale to nie to samo. Jest ciaśniej i tłoczniej. Żywioł dla poszukiwaczy miejskiej egoztyki.
Stolica Wietnamu nie jest napiętnowana amerykańską wojną jak to miało miejsce na południu. Mimo wielokrotnych zniszczeń w Hanoi wciąż istnieje wiele zabytków starej architektury i wpływu francuskiej myśli budowlanej. Muzea zaś i cała propaganda nie robi wrażenia i właściwie specjalnie nie przyciąga uwagi. Tutaj chodzi bardziej o chaos codzienności. Przesiadywanie na 20 centymetrowych krzesełkach, pochłanianie zupy Pho zgodnie z porą dnia, zapijając szklanką piwa z wielką kostką lodu. Życie w czterech ścianach zaczyna się kiedy zamykasz oczy.
Hanoiczycy to niezmiernie towarzyska zgraja. Przychodzi czas każdego dnia kiedy uliczki i skrzyżowania zapełniają się starymi i młodymi amatorami pogawędek przy wspomnianym piwie lub herbatopodobnym wywarze. Jest gwar, śmiech i zawsze coś na ząb. Przy jednym stole (stoliczku) zasiadają posiadacze posklejanych taśmą klejącą skuterów oraz dumni kierowcy Lexusów. Największą atrakcją dla typowego turysty wydaje się być ruch uliczny, setki skuterów nie pozostawiające wiele miejsca dla reszty uczestników ruchu drogowego. Prowadzące jednoślady z niezwykłym wdziękiem stołeczne gospodynie jedynie upiększają ten widok.
Mimo wszystko obserwować, a obcować z lokalesami jako turysta to dwie różne sprawy. Zawiodłem się na podejściu do turystyki w tym rejonie i dołączam do dość szerokiego grona negatywnie nastawionych. Gospodarz potrafi załatwić wszystko i dobrze ugościć, miej tylko świadomość, że warunki mogą zmienić się w ostatniej chwili. Cena, która może nie najgorsza, nadal potrafi przekraczyć 300-500% wartości transportu, pokoju czy posiłku.
Zatem jeśli rój skuterów Ci się opatrzy, pozostaje zamówić kolejne Pho i zaplanować podróż w ciekawsze rejony Wietnamu. Hanoi to jedno z niewielu miast, do których z pewnością nie wrócę. Chyba, że kapitan Wrona na sajgonkę zaprosi ;)
komentarzy 7 do “Gorzkie Hanoi”
Zostaw komentarz